Od początku do lat 60-tych
„Na jednym z zebrań Kółka Geograficznego narodziła się myśl zorganizowania obozu wędrownego” – ten zapis z zeszytu-kroniki dwóch pierwszych wyjazdów rozpoczyna historię obozów wędrownych planowanych i prowadzonych od 1957 roku przez Czesława Widelskiego (przy szerokim wsparciu nauczycieli).
Chcąc przedstawić ponad trzydziestoletnią historię obozów wędrownych należy odwołać się do kronik, albumów ze zdjęciami, dokumentów szkolnych, zestawień statystycznych… Jednak zamieszczanie tylko dat, nazw i opisów tras nie odzwierciedli klimatu wakacyjnej przygody, zdecydowałam się więc oddać głos przede wszystkim samym uczestnikom. Zapisy kronik są kopalnią wiedzy o ludziach, emocjach, przeżyciach i miejscach. Wiedząc, jak banalnie to zabrzmi napiszę jednak – kroniki są fenomenalną ilustracją czasów minionych. Dla jasności przekazu nie zamieszczam przypisów do źródeł, niestety nie podaję też autorów większości cytatów, a powód jest prosty – brak podpisów.
Idea zorganizowania obozu wędrownego narodziła się w roku szkolnym 1956/1957. Grupka zapaleńców, pod wodzą nauczyciela geografii Czesława Widelskiego, zaplanowała trasę szlakami turystycznymi Sudetów. Ponieważ wyprawa przygotowywana była bardzo profesjonalnie, odbyły się dwa wyjazdy treningowe – do Łącka koło Płocka i Strzelec w pobliżu Kutna. Przyszli uczestnicy sudeckiej wyprawy uczyli się rozbijać namioty, przyrządzać posiłki i poprawiali kondycję. Ale przede wszystkim miło spędzali czas – „Po wesołej, burzliwej nocy, w której krople deszczu monotonnie uderzające o namioty łączyły się z radosnym śmiechem 15 młodych twarzy żądnych nowych przygód, nastąpił pogodny czerwcowy dzień. Pobudka o 6.30. Po pobudce 15-sto minutowa gimnastyka. Następnie krótki bieg na przełaj do jeziora, gdzie doprowadziliśmy do porządku nasz wygląd zewnętrzny.” – proza życia, szczególnie o 6.30.
Pierwszy obóz odbył się w dniach 5-18 lipca 1957 roku, tak jak planowano w Sudety, a drugi w 1958 w Tatry. Do końca lat 60 – tych zorganizowanych zostało 13 wyjazdów. Zawsze opiekunem był Czesław Widelski, któremu towarzyszył raz Władysław Bartczak, 8 razy Stanisław Szymański i 4 razy Józef Mierzwiński. Liczba uczniów wahała się od dziesięciu do dwudziestu. Niestety, nie zawsze w kronikach podawane są listy uczestników, o pierwszym obozie wiemy, że – „Wycieczka nasza składa się z dziesięciu dziewcząt, dwu chłopców i dwu opiekunów”. Od początku lat 60-tych wyjeżdżały już tylko same dziewczyny.
Relacje kronikarzy są bardzo szczegółowe, drobiazgowo opisują mijające dni – od pobudki, przez wędrówki, aż do ciszy nocnej. Jednak najczęściej zaczynają się od opisów podróży. „Pociąg był przeładowany. Gdy nadeszła noc pomyśleliśmy o spaniu. (…) Rozłożyliśmy koce na ławkach i półkach i jakoś spaliśmy. Oczywiście kilka osób spadło z półki, a między innymi Znykówna” (1957). Następny wyjazd – „O godzinie 15.48 ze stacji Kutno wyruszyliśmy towarowym wagonem do Łodzi. W Łodzi był dłuższy postój, przesiadaliśmy się w inny pociąg (…). Przedziały zdobywaliśmy szturmem. Po wielu trudach ulokowaliśmy się, niektórzy nawet powchodzili na górne półki.” (1958). I jeszcze jakże wymowny fragment z roku 1961 – „Dziewczęta, biorąc wzór z prof. Widelskiego, powchodziły na półki przeznaczone na bagaże.” – ten sposób podróżowania towarzyszył wszystkim jeszcze długo. O tym jak trudno był dostać się na miejsce świadczy zapis z roku 1968 – „Pierwszy etap zaplanowanej trasy Kutno – Łódź przejechaliśmy niezbyt wygodnym pociągiem, a w dodatku opóźniającym się. Przesiadka w Łodzi Kal. na dworzec Łódź Fabryczna nie odbyła się bez ścisku i tłoku. Tam po godzinnym oczekiwaniu udaliśmy się pociągiem do Rogowa. W Rogowie spotkało nas ponowne oczekiwanie – tym razem dłuższe. Małą brudną kolejką udaliśmy się do Rawy Maz. skąd autobusem dobrnęliśmy do pierwszej bazy noclegowej w Nowym Mieście.” (1968). Nie było więc łatwo, ale koniec końców wszyscy docierali na miejsce.
Ustalane wcześniej trasy wyjazdów obejmowały najbardziej charakterystyczne elementy danego regionu – najwyższe (dostępne) szczyty, miejsca i budowle historyczne, a także malownicze zakątki przyrody. Nie zawsze udawało się zrealizować ambitnie nakreślone plany. Najczęściej z powodu złej pogody – „zamierzana pobudka o godz. 6.30 nastąpiła o godz. 8.30 z powodu ciągłego deszczu” (1957), „Po nocy obficie zakrapianej wodą deszczową, która leciała nam na głowy przez liczne szpary w dachu, obudziliśmy się niewyspani” (1958). Ale było też optymistycznie – „Te chwile deszczowego popołudnia osładzała nam jedynie nadzieja na to, że pójdziemy wieczorem do kina na film pt. Dżingis Chan” (1969). Są też wpisy malowniczo oddające atmosferę – „udaliśmy się na spoczynek, który nastąpił w poczekalni dworcowej [Piechowice]. Noc przerywana była gromami burzy i mogliśmy podziwiać co chwila błyskawice, które się odzwierciedlały w przejrzystej tafli jeziora i odbijały długim echem w otaczających górach i lasach. Mieliśmy też przyjemność poznania kolegów, którzy nocą przybyli na „gondoli” i usłyszeć w ich wykonaniu najnowsze przeboje wykonane z prawdziwie młodzieńczą werwą.” (1957). Albo – „Nad Piechowicami wstaje szary niedzielny poranek. Na dworze jest chłodno i deszczowo, góry otaczające kotlinę giną w białej mgle, ich wierzchołki zaś w chmurach koloru szarego. Wstajemy o godzinę później niż było przewidziane. Do godziny 10-tej jest wolny czas. Niektórzy odrabiają zaległości w spaniu, inni udają się do kościoła.” (1957). Jednak pogodne dni gwarantowały niezapomniane przygody. Oto opis drogi do Piechowic – „Była to chyba najbardziej męcząca z naszych wędrówek, co kilkaset metrów ktoś zostawał w tyle narzekając na swój los i złorzecząc na Zalasa, który niezmordowanie prowadził czołówkę.” (1957). Z tego samego obozu jest też fragment jak z filmu akcji – „czołówka, złożona z trzech osób znacznie wyprzedza grupę, w której znajdują się opiekunowie. Po przyjściu na Zakręt Śmierci opiekunowie uzbrajają się w cierpliwość, gdyż za chwilę muszą przejść do ataku na czołówkę. Walka na trasie wygląda na bardzo zaciętą. W chwili, gdy cała grupa rozpoczynała nową trasę, czołówka zdobywa się na ostry zryw i z każdą minutą przewaga jej znacznie wzrasta (…). Skrzyżowanie dróg nie sprawia trudności grupie prowadzącej, ale opiekunowie zastanawiają się nad kierunkiem drogi, jaką mogli wybrać uciekinierzy. Obawy były nieuzasadnione, gdyż uciekinierzy poszli dobrą drogą i 35 minut wcześniej byli w obozie. Popołudnie upłynęło pod znakiem denerwujących wymówek.” Dwa dni później (przy szlaku wejściowym na Śnieżne Kotły) pojawił się komentarz do zaistniałej sytuacji – „czołówka z poprzednich wycieczek odpada, puchnie.”
Tak opisane zostało zdobycie (!) Czarnego Stawu – „Po kilkunastu podskokach na zakrętach tatrzańskich serpentyn dojechaliśmy do Morskiego Oka. Podziwialiśmy piękno tego zakątka Tatr. Padła propozycja zdobycia Czarnego Stawu, a ponieważ znalazła ona wielu entuzjastów, część grupy udała się w drogę, mimo że staw ten leży ponad 200 metrów wyżej. Po wielu westchnieniach i głębokich oddechach, tak zalecanych przez naszego przewodnika prof. Widelskiego, zmęczeni, lecz pełni animuszu zdobyliśmy Czarny Staw. Po wysłuchaniu mądrego, choć trochę nudnego wykładu, pstryknięciu kilku zdjęć wyruszyliśmy w drogę powrotną.” (1957). Autorka zapisu z 1962 tak widziała to samo miejsce – „Widzimy z dala Rysy Mięguszowieckie, Cubrynę, Kazalnicę i sławnego Mnicha. Woda mieni się wszystkimi kolorami tęczy. W źlebach skrzy się śnieg. To wszystko nas wprost oszałamia (…) przed nami droga do Czarnego Stawu. (…) I oto ukazuje się nam drugi tatrzański staw. Jest cały czarny, bo otaczają go wysokie ściany górskie. (…) Zazdrościmy tym, którzy idą w kierunku Rysów. Pocieszamy się jednak, że i my za kilka lat tam pójdziemy. Bo kto raz pokocha Tatry ten kocha je całe życie!” – święte słowa.
Fragment, ze znakiem czasu, napisany w 1962 roku przez E. Kaźmierską i D. Skonieczną – „(…) oczom naszym ukazała się słynna ze swego uroku – Hala Gąsiennicowa. Na Hali tej podziwialiśmy piękne schronisko Murowaniec i wspaniałą panoramę Tatr. Następnie poszliśmy do Czarnego Stawu Gąsiennicowego. Czarny Staw oczarował nas wszystkich. Z żalem żegnaliśmy piękny zakątek, lecz czekał nas atrakcyjny wyciąg krzesełkowy. W czasie jazdy zdawało nam się, że dorównujemy Gagarinowi, jeszcze trochę, a powiedzielibyśmy „… jaka piękna jest ziemia”.” (1962)
Nie tylko przyroda zachwycała. We wszystkich kronikach znajdują się opisy zabytków i ważnych z naszego punktu widzenia miejsc. Bardzo krótkie – „(…) udaliśmy się do domu, w którym niegdyś przebywał J. Kasprowicz. Atrakcją tegoż dnia było zwiedzanie muzeum Lenina.” (1958) lub dłuższe – „zatrzymaliśmy się w Muzeum patrona naszej szkoły J. Kasprowicza (…) O życiu i twórczości poety opowiadała nam siostra Marii Kasprowiczowej (…), wpisaliśmy się do Księgi Pamiątkowej i odwiedziliśmy Mauzoleum (…)” – tu kilka cytatów z twórczości poety (całość zajmuje stronę). Bywały też zdecydowanie dłuższe – „Atrakcją dzisiejszego dnia było zwiedzanie prywatnej kolekcji pamiątek historycznych księdza Walentego Ślusarczyka [Nowa Słupia], proboszcza tutejszej parafii. Przewodnim tematem zgromadzonych tam zbiorów było powstanie 1863 roku (…) jak wyraził się sam kolekcjoner (…) od spinki do mankietów po karabin”. Tu następuje ponad stronnicowy (bardzo ciekawy) opis zbiorów i zakończenie – „zbiory księdza proboszcza długo zostaną nam w pamięci. [Ksiądz] Chciał nam, młodym Polakom, pokazać martyrologię naszych dziadów i ojców. (…) „Bądźcie dobrymi Polkami” zakończył opowiadanie. Wyszliśmy z muzeum zachwyceni i nieco oszołomieni. Była to dla nas wielka lekcja historii i patriotyzmu, lekcja której nie można wysłuchać w szkolnej ławie.” (1968)
A teraz o dniu codziennym. Na początek o posiłkach (zdecydowanie najbogatsza część zapisów kronikarskich). W połączeniu z przyrodą – „Na hali Pisanej zjedliśmy drugie śniadanie, wsłuchując się w szum strumienia i marząc o mniej tłustej kiełbasie. Obiad jedliśmy na Hali Ornak, chwaląc pieprzną sałatkę z pomidorów.” (1962). Może też być w połączeniu z pogodą – „ (…) zjedliśmy smaczne śniadanie składające się jak zwykle z chleba posmarowanego dżemem i czarnej kawy. Po uroczyście zapowiedzianej wycieczce wszyscy z ołówkami i notatnikami w rękach poszli spać na siano, gdyż deszcz jak zwykle pokrzyżował nasze śmiałe turystyczne plany.” (1958). Albo z przewidywalnym menu – „Udajemy się do restauracji na obiad. Tu jak zwykle kotlet schabowy.” (1957).
Wpis uważnej obserwatorki – „Zastęp III miał popisać się własnoręcznie przyrządzonym obiadem. Dziewczęta napracowały się bardzo. Dzielnie pomagał im pan Dyrektor przystrojony w damski fartuszek p. kierowniczki schroniska.” (1969). Jest też dynamicznie – „W Sobieszowie (…) udaliśmy się na obiad do baru. Tutaj nastąpiła żywiołowa dyskusja na temat deseru. Była ona ożywiona wykrzykami kol. Zosi, że na deser muszą być koniecznie lody i w wypadku gdyby w Sobieszowie ich nie było proponuje wstąpić do Szarotki w Piechowicach. Pan profesor groźną miną daje kres tej dyskusji. Ociężali po skonsumowanym obiedzie i zrezygnowani w związku z lodami podążamy do obozu.” (1957). Zapis ze znajomością realiów – „Od dwóch dni obiady sporządzamy we własnym zakresie. Gotujemy zupę jarzynową, zrazy mielone i młode ziemniaki. Obiad wynosi nas drogo, ponieważ ceny jarzyn są dwukrotnie wyższe w porównaniu z cenami w Kutnie. Obiad smakuje nam jednak lepiej niż w restauracji.” (1957) i inny, bardzo skrupulatny – „(…) o godzinie 17.00 odbył się (…) obiad, który składał się z trzech dań: I – czerwony barszcz z kartoflami, II – kluski z serem + 1,5 łyżki cukru, III – kompot. Obiad smakował bardzo.” (1958). Musi być oczywiście fragment ze znakiem czasu– „(…) kupowałyśmy chleb (…) Oj co miałyśmy kłopotów. W Mikołajkach jest tylko jeden sklep piekarniczy. Poszłyśmy i dowiedziałyśmy się, że pieczywo już było. Następna partia będzie nie wcześniej niż o 11.00. (…) kiedy wróciłyśmy do miasta była godzina 10.30. Jakież było nasze zdumienie, gdy dowiedziałyśmy się, że chleb był o 10.00, a teraz to najprawdopodobniej będzie o 14.00. Postanowiłyśmy stać w kolejce nawet do wieczora. Opłaciło się chleb wkrótce przywieźli”. (1969). I na koniec nieco intrygujący wpis z 1968 roku – „Wstaliśmy bardzo wcześnie i poszliśmy na targ. (…) zakupiliśmy 175 jaj, ogórki, pomidory i jabłka na zupę.” – aż ciśnie się na usta pytanie – z czego była zupa?
To niestety tylko kilka cytatów, z żalem musiałam dokonać drastycznej eliminacji, ale już z tych fragmentów widać, że przygotowywanie i spożywanie posiłków oraz robienie zakupów było bardzo utrwalającą się w pamięci częścią wyjazdów.
Warunki noclegowe bywały różne. Namioty, strych – „jest bardzo wygodnie, posiadamy wodę, gaz i światło”, stodoła „ze świeżym siankiem”, a w latach 60-tych najczęściej schroniska. Szczególnie różnorodny pod tym względem, wydaje się wyjazd z 1969 roku na Warmię i Mazury. Kronikarki opisują „spartańskie obozowe życie” bez ciepłej wody, światła i pościeli – Suwałki, ale już Giżycko – „ruszyłyśmy na poszukiwania [noclegu] i znalazłyśmy… ZAMEK. Nie były to ruiny (…), ale hotel malowniczo położony nad kanałem. Po wrażeniach z Suwałk pokoiki na hotelowym poddaszu były rajem.” W Mikołajkach było jeszcze inaczej – „w tym schronisku dzieliłyśmy salę razem z opiekunami. Część panów od części pań oddzielała ściana z pałatki, której na późniejszym ognisku daliśmy miano Ulicy granicznej.”
Stałym elementem wyjazdów były zajęcia praktyczne i oczywiście wykłady Czesława Widelskiego. Zajęcia praktyczne to przede wszystkim wywiady, rysowanie mapek, zbieranie minerałów oraz gromadzenie eksponatów do zielnika. Zapis z 1968 roku – „Czas poobiedni przeznaczony był na przeprowadzenie wywiadu z mieszkańcami Nowego Miasta. Nasz zastęp, tzn. II (…) w konkursie zajął II miejsce i jako nagrodę dostał smaczną czekoladę.” I jeszcze jeden z roku 1969 – „Wszystkie zastępy (…) otrzymały zadanie zasięgnięcia informacji na temat rozwoju Ostródy i powiatu ostródzkiego. Po obiedzie odbył się ostatni obozowy konkurs na najlepsze sprawozdanie. (…) Najwięcej i najciekawiej opowiadały zastępy III i IV. One też otrzymały pierwsze miejsce.”
Wędrówki nie mogły obyć się bez wykładów Czesława Widelskiego na temat otaczającego krajobrazu, rzeźby terenu i historii regionu. Oprócz cytowanych wyżej fragmentów, znalazłam jeszcze kilka. Z 1957 roku – „profesor wygłosił nam wykład na temat linii grzbietowej i ściekowej, które mogłyśmy same zaobserwować. (…) Schodząc z góry zabraliśmy odłamki skał takich jak: granit, kwarc, skaleń. Znalazły one praktyczne zastosowanie w późniejszym wykładzie profesora o mineralogii skał”; z roku 1969 – „(…) po zwiedzeniu wydm ruchomych był dłuższy odpoczynek i krótki wykład. (Temat: Stopień zasolenia naszego morza. Informacje o Jeziorze Sarbsko)” i jeszcze jeden – łączący wątek naukowy z trudną sytuacją ogólną – „Apel przebiegał w bardzo posępnej atmosferze. Profesor i p. Bartczak poruszyli kilka spraw, których ze względu na ich drażliwość nie będę wymieniać. Prosimy jednak o większą wyrozumiałość co do naszych młodzieżowych lat! Apel prof. zakończył wykładem pt. Formy powierzchni ziemi i ich działalność.” (1957)
Apele były każdego wieczora. Podsumowywano mijający dzień i planowano kolejny. A oto przykład – „(…) odbyła się na sianie konferencja, którą jak zwykle prowadził pan Widelski. Odczytaliśmy z ubiegłych dni kroniki oraz omówiliśmy sprawy ogólne, wychowawcze i rozpatrywaliśmy fundusze pieniężne na pozostałe dni.” (1958). Bardzo często znajdujemy zapisy – (…) jak co dzień odbył się apel, następnie mycie i cisza nocna.” (1968), albo jeszcze inaczej – „Po krótkim apelu udaliśmy się na odpoczynek do swoich żłobków w ubogiej stajence.” – to o spaniu w stodole (1961).
Nikt nie przypuszczał, że obozy w Sudety z roku 1957 i w Tatry z 1958 zapoczątkują ponad 30-letni okres wielkiej popularności tego typu letnich wyjazdów. W pierwszym okresie rozwoju krajoznawstwa najczęściej odwiedzanymi miejscami były Sudety, Tatry, Pieniny, Góry Świętokrzyskie oraz Warmia i Mazury. Później rozszerzono obszar wyjazdów na tereny mniej znane, ale godne poznania. Stąd wzięły się wyjazdy na Opolszczyznę, Ziemię Białostocką, Lubelską, Lubuską, Krośnieńską czy Rzeszowszczyznę.
Lata 70-te i 80-te
Pierwsza połowa lat 70-tych to dalszy wzrost zainteresowania wakacyjnymi wyjazdami – od 1973 roku odbywały się po trzy rajdy. Narastający kryzys drugiej połowy lat 70-tych miał odwrotnie proporcjonalny wpływ na ilość wyjazdów – w latach 1979-1981 po cztery. Dopiero stan wojenny spowodował, że do 1985 wyjeżdżano po dwa razy w roku. Podsumowując – w latach 70-tych i 80-tych odbyło się 50 obozów wędrownych. W tym trudnym ekonomicznie i burzliwym politycznie okresie nieoceniona była pomoc rodziców, którzy wspomagali szkołę zaopatrując uczestników przede wszystkim w żywność, a jak wielki był to problem można wyraźnie zauważyć na kartach kronik. Zakupy stawały się nie lada wyzwaniem dla zastępów dyżurnych.
Coraz częściej więc korzystano z posiłków proponowanych w schroniskach, barach i restauracjach. Zmieniały się też miejsca noclegowe. Zniknęły stodoły, rzadziej występowały namioty (zastępowane przez szkolne lub przedszkolne sale), częściej nocowano w schroniskach turystycznych. Ale i tak atrakcją nadal było spanie w tej samej sali z opiekunami.
Wypracowane w poprzednim okresie sposoby planowania obozów nie zmieniły się. Kilka miejsc noclegowych, poznanie najważniejszych atrakcji regionu, zbieranie informacji o wybranych miejscach, seminaria, konkursy, kino, plaża. Podobnie jak wcześniej zdarzały się okoliczności, w których trzeba było modyfikować trasę ze względu na warunki pogodowe, utrudnienia komunikacyjne czy możliwości fizyczne grupy.
Kroniki z lat 70-tych i 80-tych są bardziej wypracowane, pojawiają się wycinki z gazet, kolorowe widokówki i własnoręcznie wykonane ilustracje, zdarzają się też kolorowe zdjęcia. Niestety kronik jest mało (22 na 50 wyjazdów), tylko kilka zawiera szersze relacje, większość to krótkie sprawozdania z przebiegu dnia (posiłki, warunki noclegowe, atrakcje czasu wolnego, niezapomniane apele) bez komentarzy piszących. Są też nowości – jak pisze w kronice z 1970 roku Elżbieta Adamczyk – „Chciałyśmy zatrzymać chociaż radio, żeby było trochę weselej (…), ale to przedsięwzięcie nam się nie udało”. Brak dostępu do radia i telewizji stawał się palącym problemem!
Ale zacznijmy od atrakcji dnia codziennego. „Być zastępem dyżurnym to prawdziwa rozkosz. Rano, godz. 6 z minutami, siąpi deszcz, ulice zamarłe w bezruchu, a ty człowieku musisz wstać, bo któż ma się zatroszczyć o śniadanie, jak nie zastęp dyżurny. (…) Następny etap naszych przeżyć (…) w sklepie nabiałowym (…). Młoda osoba po drugiej stronie lady informuje nas o tym, że: primo – masła brak, secundo – nic poza topionym serem nie ma. Ale zaraz potem odrobina pocieszenia – masło będzie przed obiadem.” – tak wyglądała rzeczywistość Ostrowca Świętokrzyskiego w 1971 roku zapisana przez Urszulę Dreglewską. Pobyt w małych miejscowościach i mieścinach powodował, że zastępy dyżurne wyruszały na zakupy nawet do miejsc odległych o kilkanaście kilometrów, a i tak wielkiego wyboru nie było, stąd stwierdzenia typu – „Cóż, dziś znów będziemy jeść tę nieśmiertelną Palmę” (zapis Katarzyny Lewandowskiej z 1980) lub „Kolacja była dziś wspaniała, upragniony topiony serek” (Danuta Czajka 1974). Ale zdarzył się też wpis – „Nawet dyskryminowany w normalnych warunkach ser stał się dla nas wszystkich nie lada przysmakiem” (obóz po ziemi koszalińskiej z 1980). Restauracyjne obiady komentowane są tak – „jak zwykle” (to do schabowego lub mielonego), nieśmiertelna pomidorowa (rzeczywiście jest najczęściej podawana w menu), „tym razem rarytas – były flaki” lub „znów ziemniaki polane czymś!”. Największym powodzeniem wśród obozowiczów cieszyły się tzw. diety, które pozwalały na swobodę w zamawianiu dań i możliwość wygospodarowania kilku złotych na deser (skrupulatnie odnotowywane są wizyty w kawiarniach na lody i kawę). Ciekawy opis z Zielonej Góry znajduje się w kronice z 1977 roku, umieszczony przez Małgorzatę Mordzak i Annę Lenartowską „ze spuszczonymi nosami ruszyliśmy na podbój sklepów mięsnych, w których więcej było ludzi niż powietrza. (…) I tylko dzięki własnym wdziękom osobistym dostałyśmy 4 i ½ kg. kiełbasy. (…) Myślałyśmy, że zakupiona kiełbasa będzie bombą nr 1. Ale niestety! Był nią już salceson zakupiony przez kadrę.” FANTASTYCZNE.
Ważną (edukacyjną) częścią wyjazdów były wywiady wśród mieszkańców, które miały stać się podstawą seminariów dotyczących poznawanych okolic. Nie muszę chyba pisać, że nie wzbudzały one szczególnego entuzjazmu wśród młodzieży. Wynikało to może nie tyle z atmosfery wakacyjnego leniuchowania, ale bardziej z trudności znalezienia osoby, która mogłaby podzielić się szerszymi informacjami dotyczącymi konkretnych miejscowości lub miejsc. Stąd stwierdzenia: „pani nie była stąd”, „sprzedawczyni niewiele wiedziała”, „ratownik nabrał wody w usta” [!], czy „powiedział tylko jedno zdanie”. W kilku kronikach znajdują się jednak szersze wywiady i zaczerpnięte z przewodników, opisy zwiedzanych miejsc. Komentarzy jest mało, ale nieraz pojedyncze zdania świadczą o emocjach – „Byłyśmy oszołomione wspaniałością niemalże monumentalnych obrazów. Hołd Pruski, Bitwa pod Grunwaldem oglądane na żywo robiły duże wrażenie” – pisała Małgorzata Ochman po wizycie w 1980 roku w Muzeum Czartoryskich. Wszelkie przedsięwzięcia edukacyjne kończyły się konkursami i seminariami podsumowującymi wiedzę obozowiczów. Zwycięzcy otrzymywali słodkie nagrody.
Nie zawsze było jednak tak słodko. Apele wieczorne, najczęściej prowadzone przez Czesława Widelskiego, stawały się podstawą późniejszych, długich wieczornych komentarzy, szczególnie, gdy atmosfera była napięta – „(…) odbyła się odprawa, na której dostałyśmy porządne błogosławieństwo za robienie cytrynad, wypalanie gazu, spóźnianie się i w ogóle za nasze nieograniczone szaleństwo – zanotowały Zofia Kubicka i Barbara Kutkowska w 1971 roku.
Dla dziewcząt (to w zdecydowanej większości uczestniczki wyjazdów) ważne były warunki, w jakich przyszło spędzać głównie poranki i wieczory. Stąd wtrącenia typu – „po rozpakowaniu się w pięknej 22 osobowej sali udałyśmy się na spacer” (Ola Mazur 1972) lub „zaraz po śniadaniu pobiegłyśmy do pobliskiej rzeki, by umyć się” (Barbara Kutkowska „Basik” 1971). Ewa Kargier w swoich refleksjach zawartych w kronice obozu w Kotlinę Kłodzką z 1973 roku napisała – „Jednym z wielu mankamentów obozów jest ten, że są wieloosobowe pokoje i często trudno się w nich poruszać. Są przeładowane łóżkami i stołkami. O wygodę obozowiczów, chociaż trochę powinni dbać zarządzający schroniskami. Warunki sanitarne też mogłyby być lepsze, no takie jak to miało miejsce w Otmuchowie. Głównym atutem tego schroniska były prysznice. Są one niezwykle potrzebne dla młodzieży, która zmęczona trudami wędrówki, często brudna i zakurzona z radością wskakuje pod prysznic, nawet z zimną wodą.” Różne warunki mieszkaniowe nie miały wpływu na atmosferę podczas wyjazdów, a często zaskakujące sytuacje wspominane były później długo, zapewne tak jak ta, zanotowana przez Małgorzatę Ochman w kronice z 1970 roku – „początkowo w nowym krakowskim schronisku czułyśmy się nieswojo, ponieważ był nim klasztor. Z naszym temperamentem zachowanie należytego spokoju było niemożliwe.”
Wszystkie niedogodności dnia codziennego schodziły na drugi plan, gdy towarzystwo było wspaniałe. I nie chodzi tylko o samych obozowiczów. Często na trasie wędrówek spotykali się uczestnicy obozów z całej Polski. Wspólne ogniska, coraz bardziej popularne w latach 70-tych i 80-tych dyskoteki stawały się normą. Efekt wieczornych spotkań bywał nieoczekiwany, co utrwaliła Urszula Greglewska w kronice z 1971 roku – „Wydawałoby się, że to już koniec wydarzeń dnia. Otóż nie – finał jest najciekawszy. Zapada ciemna noc, wymieniamy właśnie między sobą wrażenia minionego dnia, gdy nagle na łóżko Grażyny pada pęk kwiatów, a zaraz po tym w jednym z okien ukazuje się męska twarz. Wpadamy w popłoch charakterystyczny dla kobiet. Krzyk wystrasza chłopaka. Na naszą interwencję przybiega profesor Widelski. Stoi chwilę w oknie, ocenia sytuację za niezbyt groźną i powraca do snów, gdy my tymczasem poddenerwowane leżymy i czekamy końca tego zajścia, a tu co moment do pokoju wpada inny motyw z przyrody – to kiść gałęzi, to kasztany. Około 1.30 ustaje rumor i zapadamy w głęboki lecz nie całkowicie spokojny sen.”
Stałym punktem wyjazdów były wyjścia do kina. Filmy były różne – od wartościowych (Absolwent, Dyrygent), emocjonalnie przeżywanych w wieczornych rozmowach – po te mniej ambitne (Winetou i Apanaczi, Ostatnie polowanie), komentowane w taki sposób – „Film ten poza kolorowym plenerem i przepiękną gamą barw nie miał większej wartości” (Zofia Kubicka i Barbara Kutkowska 1971). Radio i telewizja zaczęły również wypełniać czas. „O godzinie 18.00 pierwszy raz od przeszło dwóch tygodni usłyszałyśmy radiową listę przebojów. Wydawać by się mogło, że okres ok. 2 tygodni to nie dużo, a wiele piosenek było dla nas nowością” – pisała Elżbieta Marczak w 1971 roku. Popularne seriale, opóźnione premiery filmów światowych, transmisje sportowe i np. wybory miss świata dawały możliwość „zarwania” wielu nocnych godzin. Ale mogło być też inaczej. „O godz. 7.00 tak prawie jak zwykle, obudziło nas radio naszego opiekuna. Można by je porównać wieczorem do usypiaczki, zaś rano do budzącego kogucika” – skomentowały Grażyna Wojtczak i Maria Sękowska w 1974). Bywały pobudki bez radia – Wstańcie moje owieczki – zabrzmiał głos naczelnego pasterza prof. Widelskiego. Zjemy śniadanie i dalej w długi rejs. I tak też się stało” (Beskid Śląski 1977).
Nic nie mogło powstrzymać wędrowców. Długa trasa – no cóż, przecież można złapać okazję, ciężkie plecaki – trzeba załatwić transport, brzydka pogoda („Przedwczorajszy deszcz padał dalej z niegasnącym zapałem” – Małgorzata Mordzak i Anna Lenartowska 1977) – są przecież pałatki i kangurki. „Jestem na obozie po raz trzeci i gdybym mogła jeździłabym co roku. (…) Za każdym razem nie wystarcza mi słów, aby opowiedzieć wszystkie moje wrażenia i przeżycia. Rodzice są zadowoleni, bo wiedzą, że dobrze i z pożytkiem spędziłam czas. (…) Obóz bez przygód to jak rzeka bez wody. (…) Później z łezką w oku będziemy wspominać piękne, wesołe i pełne przygód obozowe życie. Wspomnienia pozostaną niewątpliwie na długo.” – to jeszcze jeden fragment z kroniki 1973 napisany przez Ewę Kargier.
I wspomnienia pozostały na długo. Zamieszczone w biuletynie 4. Zjazdu Absolwentów (pisane już przez Ewę Korowajską z domu Kargier) – „Każdy obóz był dokładnie zaplanowany, trasa wytyczona, listę obowiązujących rzeczy do zabrania każdy uczestnik otrzymywał od Profesora. Koszmarem były plecaki, które czasami nie chciały przejść przez drzwi pociągu, ale „najgorsze zło” dla młodych dziewcząt, to były słynne pałatki i zupełnie nie twarzowe kangurki. Na wyposażeniu każda z nas, zamiast kosmetyków, farb, lakierów, pudrów i frywolnych kreacji, miała deski do krojenia, noże, menażki, manierki, dżemy, sery, konserwy i inny „złom”. (…) To nic, że początkowo obozy były tylko żeńskie. Rozumiałyśmy to, że nasz Wychowawca chce mieć nas tylko dla siebie. Co prawda, nie zawsze udało Mu się nas upilnować. W czasie naszych wędrówek spotykaliśmy często obozy męskie. Po każdym obozie wracałyśmy nieszczęśliwie lub szczęśliwie zakochane. Oczywiście za tych chłopców dostawałyśmy naganę, co było tylko jedną z wielu wspaniałych atrakcji, jakie zapewniał nam Profesor Widelski. Na odprawie kończącej wakacyjną przygodę Profesor groził nam, że już nigdy takich rozrywkowych bab nie weźmie ze sobą. Ale kończyło się to tylko groźbami. Następny obóz znów był „nasz”. (…) Zdobywaliśmy góry i opalaliśmy się nad morzem. Nie wiem, czy zmieniły się czasy, czy zmieniła się młodzież. Wiem jedno, takie obozy już się nie powtórzą, tak jak nie ma i nie będzie drugiego Czesława Widelskiego.”
Iwona Czerniec-Stefańska, absolwentka z 1977 roku też wspomina po prawie dziesięciu latach – „z chwilą kiedy przychodziły wakacje – nastawał czas przygotowań do wyjazdów. Sportowcy pakowali swój sprzęt na obozy sportowe, a pozostali mogli korzystać z obozów ZHP, OHP, przede wszystkim ze wspaniałych propozycji obozów wędrownych. Ach, cóż to były za obozy! Prof. C. Widelski pamiętał o wszystkim, był on najczęstszym i najbardziej znanym organizatorem tych wakacyjnych (a również i zimowych) wypadów. Wyjazd na taki obóz był zawsze atrakcją. A dostać się w grono uczestników nie było wcale łatwo. Już na trzy miesiące wcześniej dało się zauważyć wzmożony ruch w pobliżu pracowni geograficznej – to dziewczyny zabiegały o względy prof. C. Widelskiego – każda chciała być na liście Jego obozowiczek. Nie chwaląc się, miałam tę przyjemność aż trzykrotnie.” (Biuletyn II Zjazdu Absolwentów 1985).
Teresa Wenerska (absolwentka z 1965 roku) pisząc do biuletynu II Zjazdu Absolwentów zwraca uwagę jeszcze na coś innego – „z wielką przyjemnością wspominam również wakacyjne obozy wędrowne i naszych profesorów, którzy zrzucali wtedy z siebie „belferskie szaty” i bardzo często byli naszymi równymi kumplami. To właśnie w czasie tych obozów obudziła się we mnie miłość do gór i wędrówek, która do dziś mnie nie opuściła.” (Biuletyn II Zjazdu Absolwentów 1985).
Obozy wędrowne (63 wyjazdy), zapoczątkowane sudecką wyprawą w 1957 roku i organizowane przez kolejne 32 lata, nieodmiennie związane są z osobą Czesława Widelskiego. Człowieka doświadczonego czasami wojny, sybiraka, długoletniego wychowawcy i nauczyciela geografii, pasjonata i niestrudzonego propagatora wędrowania. Tak go wspomina Beata Fryz (z domu Staniszewska), absolwentka z 1980 roku – „Prof. Widelski (przypomina mi dzisiaj trochę Herbertowskiego „Pana od przyrody”) dzielnie bronił czci niewieściej i nie pozwalał zbliżać się do nas męskim elementom napływowym. Pamiętam jego sylwetkę wyłaniającą się zza kolejnego zakrętu, przygarbioną pod nieco przyciężkim plecakiem.” (Biuletyn 4. Zjazdu Absolwentów 2004).
Z Czesławem Widelskim każdemu coś się kojarzy. We wspomnieniach wakacyjnego wędrowania niech pozostanie jednak PAN Z NIECO PRZYCIĘŻKIM PLECAKIEM.
Dorota Dobiecka-Stańska
Powyższe wspomnienie zostało pierwotnie opublikowane w Biuletynie Zjazdowym, wydanym przez nasze Stowarzyszenie z okazji V Zjazdu Absolwentów.