Minęły dwadzieścia cztery lata od pierwszego rajdu górskiego, a we wrześniu byliśmy na sześćdziesiątym wyjeździe. Postanowiłam trochę powspominać. Może dlatego, że czas podsumowań niechybnie nadchodzi – siły już nie te, pamięć również, a może dlatego, że okoliczności zjazdu mobilizują. Trudno się pisze z perspektywy organizatora i uczestnika, bo – jak mi powiedział jeden z młodszych kolegów z rady pedagogicznej – trochę to opowieść autobiograficzna. Święta prawda, to rajdowa połowa mojego życia – strasznie patetycznie i staro to brzmi, ale tak jest. Wydaje mi się, że wiele szczegółów pamiętam, a może przez moje wspomnienia odezwą się ci, którzy też jeszcze pamiętają? Mam nadzieję.

Pomysł narodził się spontanicznie, we wrześniu 1990 roku z wrocławskiego biura turystycznego wyjechaliśmy na Rajd Sudecki. Od czterech lat pracowałam już w szkole ucząc historii i wos. Wyjazd w góry nie był dla mnie niczym nowym, w czasach studenckich schodziłam wiele beskidzkich i sudeckich szlaków. Góry stały się moją pasją, nie wyobrażałam sobie wakacji bez wyjazdu w Tatry, a roku szkolnego bez choćby krótkiego wypadu w niższe góry. Gdy dyrektor Karol Kremser zgodził się na wyjazd, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Grupa złożona z uczniów klas drugich, po skompletowaniu sprzętu, była gotowa do drogi. I tu krótka uwaga. Początek lat 90-tych to jeszcze czasy, gdy wszystko trzeba było „zdobyć”. Dobre buty z protektorem to marzenie, najczęściej były klejone, co kończyło się odpadnięciem podeszwy. Plecaki, zazwyczaj po rodzicach lub pożyczone, nie dawały komfortu, a ból ramion był normą.

Start w Kutnie późnym wieczorem, kilka przesiadek i… koniec świata – Kletno, malutka mieścinka w sercu Kotliny Kłodzkiej. Stąd marsz ku Jaskini Niedźwiedziej, a potem do Stanisławowa na nocleg. To był jedyny obowiązkowy szlak – później młodzież samodzielnie planowała trasy. To, co ambitni młodzi ludzie przewidzieli na następne dni wystarczyłoby na dwa rajdy. Czas wyjścia 10.00, czas powrotu 21.00. Iście wyczynowe przejścia. Wyprawa na Śnieżnik, w Góry Bialskie i Złote, i na koniec Lądek Zdrój z Trojanem. Skończyło się tylko na pęcherzach, startych nogach, przypadkowej kąpieli w strumieniu i niezłych zakwasach. Pogoda też nie rozpieszczała, raz słońce, to znów deszcz i przymrozek. Organizatorzy rajdu raczyli nas wieczornymi ogniskami (na które nikt nie miał siły) i pieczoną baraniną. Na koniec jeszcze jedna atrakcja – podróż powrotna „na śledzika”. Zmęczeni, ale zadowoleni wysiedliśmy w smutnym, jesiennym Kutnie. Długo jeszcze śmieliśmy się z morderczych przemarszów, szukania szlaku w okolicy Czernicy i „skrótów” przy Starej Morawie. Może z powodu tych wspomnień łatwo było podjąć decyzję o kolejnym wyjeździe z tego samego biura, tym razem w Karkonosze.

Majowy długi weekend 1991 roku, potworny tłok w pociągu, wszyscy jechali w góry. Zaczynaliśmy ze Szklarskiej Poręby wejściem do Schroniska Odrodzenie, później trasą graniczną do Strzechy Akademickiej i na Śnieżkę, a na koniec przez Samotnię do Karpacza i autobusem do Szklarskiej. Szybko zapominaliśmy o zawiłościach trasy z powodu pogody. Już w połowie podejścia na Odrodzenie zaczął padać śnieg, później był mokry śnieg, jeszcze później topniejący śnieg, a więc generalnie wszędzie woda. W schroniskach każdy kaloryfer obwieszony były mokrymi rzeczami, my natomiast wyglądaliśmy bardzo osobliwie, gdy zdejmując buty, pozostawialiśmy na podłodze mokre ślady, a schnąca na nas odzież powodowała zaparowanie szyb. Szczególnie zapadło mi w pamięci wejście na Śnieżkę i zejście z niej. Śnieg, lód i potworny wiatr, a przy tym dość dobra widoczność – nie wiadomo było, gdzie patrzeć, pod nogi, czy przed siebie na całe ośnieżone Karkonosze. Skończyło się dobrze, ale niewiele brakowało. Wieczorem prysznic, gitara, brydż, długie Polaków rozmowy, a rano znów śnieg i woda – bez wyboru. Chyba właśnie wtedy, w drodze powrotnej, zrodziła się myśl o kolejnym wyjeździe, ale już samodzielnym, bez dodatkowych opłat, często zbędnych atrakcji i sztywnych tras. Od jesieni 1991 roku zaczęliśmy samodzielne poznawanie polskich gór.

Na początku września 1991 roku gotowa była Nasza pierwsza trasa szlakami Beskidu Żywieckiego: Korbielów – Hala Miziowa – Rysianka – Ujsoły – Rycerzowa – Wielka Racza – Zwardoń. Tym razem jechaliśmy z karimatami, nastawieni na spanie „na glebie” – byle taniej. Fantastyczne doświadczenie dla młodzieży i dla mnie. Mapa nas prowadziła, młodzi ludzie decydowali o wyborze części szlaków na miejscu, musieli nauczyć się przeliczać długość trasy na mapie na czas przejścia i dopasować do własnych możliwości i ambicji. To wtedy powstała grupa, która jeździła do samej matury: Ania Wojciechowska (wróciła do Swojej szkoły i do 2009 jeździła jako opiekun), Tomek Głuszczyk (długo jeszcze jeździł, jak tylko zdołał zrzucić togę sędziowską), Arek Choncer (wpadał na listopadowy lub majowy wyjazd – potem już z żoną), Michał Ciećwierz – ten przepadł bez wieści podobnie jak Kaśka Stępniak i Paweł Jachimowicz. Tak zżytej i zapalonej grupy już później nie było. A może to moje wspomnienia tak ich idealizują, bo wiążą się z moją młodością… Połączyło nas jeszcze coś – brydż. Wszędzie i zawsze brydż – cała brydżowa noc na Markowych Szczawinach, a rano na szczyt. Razem przeszliśmy jeszcze Pieniny (maj 92), Beskid Sądecki (wrzesień 92), Pasmo Babiej Góry (listopad 92) i tuż przed ich maturą Beskid Śląski (maj 93). Z Anką, Tomkiem i Arkiem spotkaliśmy się jeszcze na wspomnienia na Babiej Górze w listopadzie 1993 roku. Długo wspominaliśmy: nocne śpiewanie w Bacówce na Rycerzowej, potyczki z tubylcami w Szczawnicy, zimowe wejście na Babią czy „wygrywające lewy” brydżowe przed maturą z historii w Rysiance. A tak wspomina rajdy, po 12 latach od swojego pierwszego wyjazdu, Anka Wojciechowska – „Lubiliśmy rytuały związane z wyprawami, przygotowania, omawianie trasy, a szczególnie bicie rekordów w czasie przemarszu. Dostać się i wytrwać w naszym elitarnym gronie nie było łatwo. Najpierw trzeba było wykazać się odpowiednią średnią ocen (4,0), potem odpowiednim podejściem do przedmiotu historia, a na koniec sprawdzić się fizycznie i towarzysko podczas wyjazdu. Trudno wymienić wszystkich i wszystko co przytrafiło się na rajdach. Do tej pory uśmiech na twarzy przywołuje „hasło czerwony kapturek”, opowieści z cyklu „Dziwne przypadki Gucia” (tylko wtajemniczeni wiedzą o kogo chodzi), czy nasze ulubione – „nie wiem – mama mnie pakowała”. Zmieniał się czas i miejsca rajdów, ale pytanie pozostawało zawsze takie samo – czy wszyscy spotkamy się na następnym rajdzie”. [wspomnienia w zbiorach autorki]

W taki sposób można zamknąć pierwszy etap wyjazdów. Co on przyniósł uczestnikom rajdów? Mam nadzieję, że wspomnienia, niezapomniane wrażenia, osobiste przeżycia, trwałe przyjaźnie… A co przyniósł mnie? Dokładnie to samo. Proste. Musiałam nauczyć się powstrzymywać zapał zbyt szybko chodzących „galopogusów”, ratować pozdzierane nogi i nadwyrężone mięśnie, wmuszać jedzenie w odchudzające się szczupłe dziewczyny, tłumaczyć zawiłości pakowania wiecznie za ciężkiego plecaka i odpowiadać na bardzo istotne pytania typu – „Z którego peronu odchodzi pociąg?” lub – Daleko jeszcze? (niewiele z tego się zmieniło). Z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że oprócz chodzenia, co jest oczywiste, my strasznie dużo gadaliśmy. Gadaliśmy na każdy temat i wszędzie – przy jedzeniu, na trasie, długimi wieczorami w schroniskach i jeszcze w pociągu. Dzisiaj nieosiągalne. Dzisiaj się nie rozmawia, dzisiaj się esemesuje i dzwoni!

Drugi okres rajdów to wyjazdy w latach 1993 – 1998. Tu muszę wymienić skład najwytrwalszej ekipy: Agnieszka Obszańska, Piotrek Czerkawski, Aśka Kowalewska, Agnieszka Durmaj, Anka Kalbarczyk, druga Anka Kalbarczyk, Jacek Olczak, Marta Olczak, Marzena Olesińska, Beata Wojtczak, Anka Głuszczyk, Renata Sobczak, Przemek Gąsiorowicz, Marcin Bilicki, Maciek Musiał. Jeżeli pominęłam kogoś, kto tak jak wymienieni, był na rajdach co najmniej kilka razy, to przepraszam. Proszę się przypomnieć, pamięć bywa zawodna. Ale i tak nikt nie pobije rekordu Agnieszki Obszańskiej – jako uczennica była na rajdach 12 razy (pamiętajmy, że są to czasy czteroletniego liceum), a jako absolwentka 7 razy, i Piotrka Czerkawskiego – 11 razy wyjeżdżał jako uczeń i 8 jako absolwent.

Grupa była duża, często za duża, jak na jednego opiekuna. Stąd pomoc od Anny Ambroziak (wtedy pracowała w Zespole Szkół nr 3 w Kutnie, a dziś jest nauczycielką języka polskiego w Naszej szkole) i Przemysława Zawadzkiego (absolwenta roku 1988, wtedy nauczyciela Naszej szkoły).

Zaczęliśmy od Karkonoszy (wrzesień 93), później chadzaliśmy przetartymi szlakami, ale poznawaliśmy też góry, których nie znałam wcześniej – Bardzkie, Sowie, Stołowe.

Wyjazd w Kotlinę Kłodzką (maj 94) pozostawił niezapomniane przeżycia związane z przejściem pasma granicznego od Śnieżnika do Chatki Studenckiej w Bielicach (Góry Bialskie). Trasa niby tylko siedem godzin czystego marszu, ale niestety grzęźliśmy w roztapiającym się śniegu, stąd po drodze „drzewo skarpetkowe” i krótka drzemka na Przełęczy Płoszczyna. Na koniec wyjazdu swobodna interpretacja (przez część grupy) szlaku do Lądka Zdroju, czyli najdłuższe „zabłądzenie” w 25-letniej historii rajdów.

W Górach Bardzkich i Sowich (październik 95) tyle razy gubiliśmy szlak, że trudno jest określić rzeczywisty przebieg trasy, a zbyt długie odpoczynki (na gadanie oczywiście i tarzanie się w fantastycznej ilości jesiennych liści) powodowały, że do schronisk dochodziliśmy po ciemku. Z tego wyjazdu zapamiętam spotkanie z kulturą łemkowską w Zygmuntówce, odbywał się tam bowiem zlot przedstawicieli tej, wysiedlonej przymusowo po II wojnie światowej z rdzennych terenów Beskidu Niskiego, mniejszości etnicznej.

Majowy wyjazd w 1995 roku w Pieniny i Gorce to ponownie trasa gigant z Krościenka, ponad osiem godzin samego marszu, raz w górę, raz w dół i na koniec podejście (oczywiście w śniegu) z Przełęczy Knurowskiej na Turbacz. Było ciężko tego dnia, ale wszystkie trudy wynagrodziła nam ostatniego dnia krótka, ale atrakcyjna wspinaczka na malowniczy szczyt Lubonia.

Byliśmy jeszcze w przytulnych chatkach studenckich Beskidu Śląskiego. W Pietraszonce urządziliśmy festiwal piosenki (mam nadzieję, że da się go powtórzyć), a do Karkoszczonki dotarliśmy bardzo późno (po ciemku), gdyż wcześniej na Przełęczy Salmopolskiej zbyt długo uczyliśmy się grać na trombicie. Pod koniec wspólnego wędrowania wybraliśmy się w Góry Stołowe, chyba tylko po to, by dowiedzieć się, ile można przyjąć deszczu na centymetr powierzchni ciała i wypróbować odporność gitary na obtarcia w czasie przejścia przez Błędne Skały.

Ale to nic wobec faktu, że czterokrotnie byliśmy w Paśmie Babiej Góry. W listopadzie 1993 roku spotkały się tam dwie ekipy „stara” i „nowa”, a przekazanie pałeczki nastąpiło podczas wspinaczki Percią Akademików na szczyt Diablaka. Majowa Babia (1996) to ponownie długie trasy. Z Korbielowa przez Głuchaczki i Mędralową na Markowe Szczawiny – niby tylko 6 godzin marszu, ale po wyczerpującej podróży na korytarzu zatłoczonego pociągu (oczywiście w długi weekend wszyscy jechali w góry), każdy kilometr trzeba było liczyć podwójnie. To również na tym wyjeździe odkryliśmy fantastyczną Halę Krupową z klimatycznym Schroniskiem im. Kazimierza Sosnowskiego. No i ostatnie spotkanie na Babiej (listopad 97) – dla Agnieszki Obszańskiej i Joasi Kowalewskiej to pierwszy wyjazd weteranów, a dla kolejnej ekipy początek wędrowania w Kasprowiczu. I znów na Markowych Szczawinach przekazana została pałeczka.

Stali uczestnicy wyjazdów z tego okresu czytając powyższe akapity zapewne zastanowią się czy zapomniałam o… Bieszczadach i Tatrach. Otóż nie. Nowym doświadczeniem były letnie obozy wędrowne. „Zaprawienie” części grupy spowodowało, że mogliśmy wakacyjnie przemierzyć prawie całe Bieszczady (1995) i penetrować Tatry (1996). Bieszczady zapamiętane zostaną zapewne z falstartu – zamówione noclegi okazały się namiotami harcerskimi (!) i już mieliśmy wracać… kiedy przygarnął nas do swego schroniska „Pietrek” – postać znana w Wetlinie. Reszta to wspaniała przygoda – przeszliśmy Bieszczady wszerz i wzdłuż, nawet w karkołomny sposób dotarliśmy nad Zalew Soliński. Należy pamiętać, że opisuję epokę, gdy nie było busów i wszystko opierało się na zawodnej komunikacji państwowej, stąd „łapanie okazji” i wpychanie się piętrowo do autobusu liniowego. Nie wiem, czy uczestnicy wyjazdu potwierdzą moją wersję, ale bieszczadzkie, piorunujące burze, dały nam niezapomniane przeżycia, tak jak i gubienie się na szlaku z powodu zaśnięcia na postoju! – samo życie. Niektórzy też będą pamiętać objadanie się jagodami nieprzeciętnej wielkości na stokach Okrąglika lub specyficzny dobór dań jadłodajni w Wetlinie (lokowanie produktu – jadłodajnia istnieje do dziś – opinie są różne, ale przeważają dobre). Mimo trudnych początków cały wyjazd był wyjątkowo udany, pogoda nam sprzyjała i nawet wyłączanie prądu w czasie burz (nie było jeszcze potrzeby ładowania telefonów) nie przysparzał większych zmartwień (brak ciepłej wody nie stanowił problemu).

Tatry natomiast to zupełnie coś innego. Stały nocleg – u pani Tylki (lokowanie produktu – spanie sprawdzone moim osobistym wieloletnim doświadczeniem) w samym centrum Zakopanego. Niezatarte wspomnienia (moje!). Mała grupka zdołała przejść pasmo głównych szlaków: Tatry Zachodnie, Czerwone Wierchy, Kasprowy, Świnicę, Szpiglasową Przełęcz, Kościelec i oczywiście odwiedzić Harendę (byliśmy też na Gubałówce i na Giewoncie). Niezapomniane wrażenie ze Świnicy – zdobywcy zadowoleni i… bardzo czarne chmury na horyzoncie – efekt, błyskawiczne zejście z obserwacją burzy nad Zakopanem z perspektywy Przełęczy Między Kopami – FANTASTYCZNE. Inni może zapamiętają gigantyczną kolejkę do zjazdu z Kasprowego po zdobyciu Czerwonych Wierchów. Zawsze wyzwaniem było spożywanie późnych (po godzinie dziewiętnastej) obiadów w Barze Grota (dziś Bistro Grota – lokowanie produktu) – wygłodzeni, mogliśmy liczyć na schabowego lub „kociołek” – zupa gulaszowa, a zawsze na zupę pomidorową.

Skończył się kolejny etap rajdów górskich. Grupa, która wyjeżdżała pod koniec lat 90-tych, była duża, ale bardzo zgrana – błyskawicznie się organizowali, mieli wspaniałe pomysły dotyczące interpretacji szlaków turystycznych i zawsze chętnie siadali do gry w tysiąca. Myślę, że w dużej mierze „zarażeni” zostali górami, świadczą o tym ich późniejsze indywidualne wyjazdy oraz spotkania na „kasprowiczowskich” rajdach.

Tym razem pokoleniowe przejście odbyło się bardziej płynnie. Jeszcze w 1997 roku na Hali Łabowskiej obok weteranów pojawili się pierwsi „nowi”. Długie trasy (Hala Łabowska – Przehyba i Krościenko – Turbacz) jednych zachęciły, a innych zniechęciły. Ta naturalna selekcja ukształtowała nowy zespół, zupełnie różny od dotychczasowych. Jego trzon stanowiły trzy dziewczyny: Iwona Fabianowska, Anna Woźniak i Edyta Berlińska – też rekordzistka, 8 wyjazdów w szkole. Kilka razy wyjeżdżali również: Daria Pieńkowsa, Kinga Augustyn, Justyna Dzikowska, Maciek Stefański, Kasia Bartos, Marta Zachorska, Dominika Guzek, Rafał Szczepaniak).

Przyszedł też czas na poszukiwania nowych szlaków. W maju 1998 roku znaleźliśmy się w Beskidzie Wyspowym – to był typowy rajd wyczynowy, nie ze względu na wysokość, ale długość tras. (po ok. 25 – 30 km dziennie). Kiedy ostatniego wieczora dotarliśmy na Turbacz, uznaliśmy to za życiowy sukces. Taki jest Beskid Wyspowy, słabo zagospodarowany z małą ilością miejsc noclegowych – spaliśmy między innymi w Ośrodku Rekolekcyjnym na Śnieżnicy i Szkole Podstawowej w Szczawie.

Innym odkryciem były Góry Izerskie (maj 99), przepiękne widokowo i krajobrazowo. Młodzież miała okazję zobaczyć, co oznacza zniszczenie środowiska naturalnego, ale też obserwować działania ekologów ratujących to, co zostało. Księżycowy krajobraz zachodnich stoków Karkonoszy wyraźnie kontrastował z niesamowitym otoczeniem remontowanego schroniska na Orlu. Byliśmy na końcu świata: brak telefonów stacjonarnych i zasięgu dla komórek (nowość wtedy), dzikie zwierzęta przy wodopoju i kompletna cisza. Gdy wydawało się, że wszystko już za nami, na podejściu na Halę Szrenicką zaskoczył nas śnieg po pas i to w dodatku topniejący. Wzbudziliśmy sensację w schronisku, gdy zaczęliśmy zdejmować z siebie mokre rzeczy – niewiele na nas zostało. Szefostwo stanęło jednak na wysokości zadania, dostaliśmy dodatkowy grzejnik, a kuchnię zamieniliśmy w suszarnię. Był to ważny rajd, bo już 25.

Całkowitą nowością był Beskid Mały (październik 99), słabo znany, leżący na uboczu głównych szlaków turystycznych. Prawdopodobnie nigdy byśmy się tam nie znaleźli, gdyby nie państwo Lisakowscy, którzy zrezygnowali z prowadzenia schroniska na Markowych Szczawinach i przenieśli się na Leskowiec. Już od kilku lat nas zapraszali, wreszcie zdecydowaliśmy się pojechać. Ten wyjazd był bardzo urozmaicony. Mocno deszczowe wejście na Leskowiec (schronisko w remoncie – mycie w miskach), bardzo długa trasa do Porąbki, egzotyczny nocleg w Chatce (studenckiej) pod Rogasiem. Rajd pozostał mi w pamięci z powodu pogody – deszcz, grad, początki śniegu, upał, mgła, wiatr i błoto, stąd nazwany został Rajdem Czterech Pór Roku.

Często przez nas odwiedzany Beskid Śląski, okazał się w maju 2000 roku pierwszym wyjazdem szeroko łączącym pokolenia rajdowiczów Kasprowicza. Pojechało dziewięć uczennic i sześcioro absolwentów z trzech wyżej opisanych ekip. Przepiękne szlaki wokół Baraniej Góry, nietrudne i niedługie, sprzyjały ulubionej rozrywce „gadulstwu” – wspominaliśmy i wspominaliśmy i … (przy okazji poznaliśmy nowe schronisko na Błatniej).

We wrześniu 2000 roku nastąpiła modyfikacja trasy w Górach Sowich i znaleźliśmy się na Ślęży. Ten samotnie górujący nad okolicą szczyt trudno było połączyć z jakąkolwiek trasą, ale wreszcie się udało. Przemierzyliśmy cały masyw od Kiełczyna przez Radunię, Przełęcz Tąpadła na Ślężę. Na wierzchołku byliśmy już o zmroku, widok był niesamowity, morze świateł, bo w oddali Wrocław.

I tak rajdowo doczekaliśmy końca wieku, oczywiście musiało się to stać na Markowych Szczawinach, a rajd był 30. Przyszła kolej na pokolenie wędrowników XXI wieku, nowy narybek – Michalina i Dominika Swędrowskie, Julia Pawlak, Iza Bednarek, Paulina Matysiak, Przemek Komorowski, Przemek Stański, Mateusz Psurski, Gośka Andrysiewicz, Ola Andrzejczyk, Michał Budnicki, Maciek Maciejewski, Paweł Grochulski, Jacek Suski, Marta Miechońska – to najwytrwalsi. Ja też poczułam się lepiej, bo otrzymałam wsparcie od Ani Wojciechowskiej, mojej wychowanki i pierwszego towarzysza wędrówek pod znakiem „Kasprowicza”, która rozpoczęła pracę w Naszej szkole.

Dużą grupą (uczniowie i absolwenci) pojechaliśmy w maju 2001 roku w Kotlinę Kłodzką. To był specyficzny wyjazd, spotkały się wszystkie pokolenia rajdowiczów. Na 31-szym wyjeździe wróciliśmy do początków (Kotlina Kłodzka 1990). Lista obecności weteranów: Ania Wojciechowska, Tomek Głuszczyk, Agnieszka Obszańska, Piotrek Czerkawski, Anka Głuszczyk, Renata Sobczak, Marta Olczak, Bogdan Malinowski (wcześniej nie jeździł, ale teraz pojechał). Rajd odkrywał przed nami, po raz pierwszy, uroki Trójmorskiego Wierchu, Jagodnej i Orlicy. Ciepło przyjęto nas też w urokliwym schronisku na Przełęczy Spalonej. W pamięci utkwił mi na pewno asfalt, niestety element zdecydowanie dominujący w drugiej części wędrówki (okolice Zieleńca) – nieraz poszukiwania nowych ciekawych szlaków nie kończą się sukcesem. Było mnóstwo wspomnień, plany kolejnych wyjazdów i – co najważniejsze – postanowienie – spotykamy się częściej. I jak czas pokazał tak się stało, tylko na 12 rajdach (z 29.) nie było absolwentów.

W październiku 2001 roku z małą grupką zawitaliśmy w Beskid Żywiecki i poznaliśmy schronisko na Słowiance, a w listopadzie „błądziliśmy” w Górach Stołowych. Strzałem w dziesiątkę okazał się majowy wyjazd w Bieszczady (2002). A zaczęło się źle. Myślałam, że czas jazdy „na śledzia” już minął. Nic bardziej mylnego, dla około tysiąca osób czekających na peronie w Łodzi, podstawiono trzy wagony, a po namyśle jeszcze jeden. Tylko bardzo rozwinięta wyobraźnia pozwoli czytającym zrozumieć, co się działo w środku „pędzącego” pociągu i z jakim nastawieniem wysiedliśmy w Zagórzu, po SZESNASTU godzinach jazdy. Do dzisiaj brzmią mi w uszach słowa osobistego syna Przemysława komentującego – „Tam, gdzie kończy się logika zaczyna się PKP”. Dobrze, że klimat bieszczadzkich szlaków wszystko nam wynagrodził. Przeszliśmy obydwie Połoniny (Caryńską wypominać mi będą chyba wszyscy – w potwornym skwarze szliśmy z plecakami), Małą i Wielką Rawkę oraz „zrobiliśmy” fantastyczne wejście na Tarnicę przez Rozsypaniec i Halicz. Wszystko to za sprawą przepięknej pogody w dzień, bo wieczorem temperatura mocno spadała, co nie przeszkodziło na „długie Polaków rozmowy” wśród grona absolwenckich weteranów.

W 2002 roku byliśmy jeszcze w Górach Izerskich (Rajd Drużyny Pierścienia – z powodu różnokolorowych folii przeciwdeszczowych, w których uroczo wyglądaliśmy) i na śnieżnym wypadzie na Śnieżkę (zimowe wejście na najwyższy szczyt Karkonoszy zawsze jest ekscytujące), a w 2003 silną grupą (21 osób) zawitaliśmy w Beskid Sądecki, by przedostatniego dnia dotrzeć na Halę Łabowską nowym szlakiem z Piwnicznej (był wtedy z nami ksiądz Andrzej). W 2004 roku odbył się pierwszy „rajd beze mnie” – Anka Wojciechowska pojechała w Góry Sowie.

Ekipa, która rozpoczęła rajdy w XXI wieku, kończyła szkołę. Udało nam się z Przemkami – Komorowskim i Stańskim wyjechać razem aż 9 razy (wliczając w tę liczbę dwa, tygodniowe wyjazdy wakacyjne w Beskid Żywiecki i Pasmo Babiej Góry, z niezapomnianym schroniskiem na Opacznem). Symboliczne pożegnanie ze szkolnym chodzeniem nastąpiło – gdzie? Oczywiście na Markowych Szczawinach w sierpniu 2004 roku – już po maturze (tylko Paweł Grochulski pozostał, bo miał przed sobą jeszcze dwa lata nauki).

Tak to właśnie Paweł stał się łącznikiem (rajdowym) między cztero- i trzyletnim liceum. Reforma w oświacie spowodowała rewolucję w rajdach – pojechać cztery razy to jest coś! W latach 2005-2008 dokonali tego Marta Pszczółkowska, Karolina Kamińska i Angelika Szram. Trzykrotnie wyjeżdżali też: Patrycja Olesińska, Dominik Piątkowski, Jonasz Fryz, Magda Kosińska, Maciej Wiercioch, Marta Miechońska.

Mimo że coraz więcej szlaków powtarzaliśmy udało się znaleźć nowe, nieznane. I tak w maju 2005 roku zawitaliśmy w Rudawy Janowickie na Zamek Bolczów, później do Schroniska Czartak, by dotrzeć na Przełęcz Okraj i wdrapać się od strony wschodniej na Śnieżkę. W październiku tego samego roku przepłynęliśmy z Niedzicy do Czorsztyna i tym razem od strony zachodniej dotarliśmy na Trzy Korony. W Beskidzie Małym (2006), po 8 godzinach marszu, zwiedziliśmy jeszcze elektrownię szczytowo-pompową w Górze Żar, a w maju 2008 roku, mimo niesprzyjającej na początku pogody, przeszliśmy przez Bukowe Berdo na Tarnicę (to Bieszczady oczywiście).

I w ten sposób dotarliśmy do ostatnich lat. Najbardziej zawzięci wędrowali czterokrotnie: Adam Cegielski, Daniel Jędrzejczak, Bartosz Buczek, Miłka Lach i Ania Kowalska, prawie dorównali im Krzysztof Bździel, Joasia Rogowska, Marta Wiśniewska, Darek Gruszczyński, Przemek Misztalski, Michał Nowaliński, Aleksandra Karpińska oraz Kasia i Karolina Matusiak.

W tym okresie zdecydowanie i z determinacją szukałam nowości. I znalazłam. Zmodyfikowana trasa w Górach Sowich (2008) doprowadziła nas do Walimia i sztolni w Osówce. W Karkonoszach (2009) grupa dotarła po raz pierwszy do Schroniska Pod Łabskim Szczytem. Był to drugi „rajd beze mnie”, a ważny, bo 50-ty. Ten rocznicowy wyjazd poprowadziły Anna Wojciechowska i Anna Ambroziak, mnie zmogła choroba.

We wrześniu 2009 roku wreszcie znalazłam sposób na Beskid Niski. Już od kilku lat planowanie kolejnego wyjazdu zaczynałam od pomysłu… a może tym razem w Niski. Problem tkwił w noclegach, a właściwie w ich braku w sensownych do przejścia odległościach. Ale się zawzięłam i znalazłam. Spaliśmy w Schronisku na Magurze Małastowskiej (przeżycie osobliwe – na pytanie Adama Cegielskiego – czy wszystkie noclegi będą takie, odpowiedziałam – takich noclegów nigdzie nie ma!). Rzeczywiście, nawet w najodleglejszych czasach początku „moich gór”, nie pamiętam, bym spała w tak okrutnie złych warunkach (dziewczyny bardzo głośno przeżywały kąpiel pod prysznicem, z bądź co bądź Bogu ducha winnymi żyjątkami – ale ciepła woda była). Za to okolica przewspaniała. Beskid Niski jest przestrzenny, rozległy po horyzont, fantastycznie rozzieleniony iglasto i liściasto z pofałdowanymi łąkami. Taki naprawdę jest ten Beskid. Udało nam się „zdobyć” klucz do cerkwi w Skwirtnem, autentyczna lekcja historii z przewodnikiem. Drugi nocleg mieliśmy w ośrodku turystycznym w Wysowej Zdroju (żywcem z PRL, domki turystyczne, ale infrastruktura już nowocześniejsza). Oczywiście w zdroju napiliśmy się leczniczej wody (miny po jej spożyciu utrwalone zostały na zdjęciach) i poszliśmy dalej na Lackową. We wszelkiego rodzaju przewodnikach piszą „iście tatrzańskie wejście”. Dla nas okazało się „iście tatrzańskim zejściem”. Znamienne przeżycie – przewodniki nie kłamią. Ale warto było. Powrócę do noclegów, ostatni wynagrodził wszystko. Agroturystyka, pełne wyposażenie, samodzielnie zrobione spaghetti (szefował Adam Cegielski) i tylko sił było brak (Przemek i Bartek po akcji ratunkowej na Lackowej niewiele pamiętają z atmosfery w Mochnaczkach Niżnych). Oczywiście udało nam się zabłądzić, przecież nikt nie znał szlaków, ale jak zwykle wszyscy dotarliśmy do celu, czyli do Krynicy Zdroju. Mimo że piszę już długo o tym wyjeździe, muszę wspomnieć o wyjątkowym zdarzeniu. Sytuacja – Park Zdrojowy, wszyscy po obiedzie, koniec rajdu, za godzinę pociąg, piękna pogoda, sarenki na łące (autentycznie). Spośród odpoczywających kuracjuszy podnosi się starszy pan i pyta – „A skąd jesteście?”. Odpowiedź oczywista. A tu zaskoczenie. Pan odpowiada – „A ja dawno temu pracowałem w Kutnie w liceum”. Wymienia nazwiska. To nasze Liceum… Otóż spotkaliśmy pana Tadeusza Ślisińskiego nauczyciela chemii z roku 1957 i 1958. Przejmująca rozmowa, a przede wszystkim niezwykła pamięć rozmówcy, który po tylu latach z sentymentem wspominał wielu nauczycieli wówczas uczących w Naszej szkole. Niesamowite spotkanie.

W 2010 roku w czerwcu byliśmy w Beskidzie Sądeckim i Pieninach. W całej południowej Polsce była wielka powódź. My wysoko, ale w Szczawnicy woda nas dopadła. Zejście z Sokolicy zakończyło się całkowitym zmoczeniem (Dunajec rozlany daleko poza główne koryto, wszędzie podtopienia). Dobrze, że był to ostatni dzień i można było szybko dowieźć mokre rzeczy do domu.

Wrześniowy wyjazd w 2010 roku to też zupełna nowość – Góry Wałbrzyskie i Kamienne. Zamek Książ na początek, później Szczawno Zdrój, wejście na Chełmiec, kolejny nocleg (dojście po ciemku, bo oczywiście zabłądziliśmy) w agroturystyce w Unisławiu Śląskim i własnoręcznie zrobione spaghetti. Kolejnego dnia dotarliśmy do kultowego (dawniej) miejsca – Sokołowska. Mieścina na końcu świata, a wcześniej znany ośrodek sanatoryjny. Wszędzie widać było ślady dawnej świetności, przepiękne, (niszczejące) wille, zaniedbane alejki parkowe i pustka. Robiło to przygnębiające wrażenie. Powracam jednak do gór – Wałbrzyskie nie zrobiły na mnie wrażenia, za to Kamienne są przepiękne. Od strony Sokołowska wejście na ich główny szczyt Waligórę bardzo łagodny, za to zejście karkołomne. Ale jest nagroda, schodzi się wprost do Schroniska Andrzejówka. Ostatniego dnia schodziliśmy i schodziliśmy… do Wałbrzycha. Nie będę ujawniać moich refleksji związanych z tymi fragmentami miasta, które widzieliśmy, bo znów zrobi się smutno. Podsumowując ten wyjazd – było ciekawie, ale inaczej niż zwykle, trochę mniejsze i niższe góry, ale za to mnóstwo innych atrakcji. Najważniejsze, że Waligóra zdobyty.

W maju 2011 roku kolejny raz zmodyfikowaliśmy trasy w Beskidzie Żywieckim. Najpierw błądziliśmy, szukając wyciągu na Halę Miziową. Później przeżyliśmy spanie na śledzika w bacówce na Krawców Wierchu. Przeszliśmy ze Złatniej przez Halę Redykalną na Halę Boraczą (po raz pierwszy tu spaliśmy), by zakończyć rajd w Rajczy. Po raz pierwszy pojechał jako opiekun Marcin Michalski (nauczyciel matematyki od 2009 roku).

Wydawać by się mogło, że po tylu wyjazdach w Kotlinę Kłodzką, nic nie da się wynaleźć nowego, a jednak. We wrześniu 2011 roku doszliśmy ze Stronia Śląskiego do schroniska pod Śnieżnikiem spacerową trasą (część grupy poszła jednak wyczynową) z atrakcją zamieci śnieżnej na końcowym podejściu. To, co szczególnie zapamiętam z wyjazdu, to rozgwieżdżone niebo tuż nad głową. Niesamowite wrażenie, bądź co bądź w jesienną, październikową noc.

Ostatnie cztery wyjazdy to sprawdzone szlaki w Masywie Babiej Góry, Rudawach Janowickich, Górach Stołowych i Beskidzie Małym. Tym razem zmiany dotyczyły głównie kierunków, to, co kiedyś było końcem, teraz stawało się początkiem. Ot tak, żeby było inaczej.

Wydaje się, że to już koniec, ale zostało jeszcze jedno. Trzy rajdy absolwenckie. Absolwenci stale są obecni na wyjazdach w mniejszych lub większych grupach, ale z założenia absolwenckie wyjazdy były trzy. Pierwszy na Markowe Szczawiny w listopadzie 1999 roku, a dwa następne w Beskid Żywiecki (przez Krawców Wierch na Rysiankę w listopadzie 2004 i 2009). Jeżdżą ci, którzy mogą urwać się z pracy i spotkać się z przyjaciółmi (Anka Wojciechowska dotarła na Rysiankę w szóstym miesiącu ciąży). Zawsze to miło powspominać coś, co się już tyle razy wspominało i śmiać się z sytuacji, które wszyscy oczywiście znają. Gadania nigdy dość! Kolejny wyjazd zaplanowany jest na listopad 2014 roku.

I tak właśnie minęły dwadzieścia cztery lata od pierwszego wyjazdu. 60 razy startowaliśmy z dworca kolejowego w Kutnie i docieraliśmy do najodleglejszych zakątków południowej Polski. W 1990 roku nikt nawet nie pomyślał, że idea górskiego wędrowania tak się rozwinie. Przeszliśmy wszystkie najważniejsze pasma górskie: Sudety – Karkonosze, Góry Izerskie, Rudawy Janowickie, Kotlinę Kłodzką (Góry Stołowe, Orlickie, Bystrzyckie, Masyw Śnieżnika, Góry Bialskie, Złote, Bardzkie, Sowie, Wałbrzyskie i Kamienne), Masyw Ślęży; Karpaty – Beskid Śląski, Żywiecki, Mały, Masyw Babiej Góry i Policy, Gorce, Pieniny, Beskid Wyspowy, Sądecki, Niski, Bieszczady i Tatry. Czy coś zostało? Oczywiście. Z KORONY GÓR POLSKICH (28 szczytów) pozostało do zdobycia w szkolnych wędrówkach jeszcze pięć („moich” szczytów tylko dwa). Wszystko przed nami.

Grupy rajdowe zmieniały się, obok zdeklarowanych od początku, byli tacy, którzy pojawili się tylko raz. Nie wszyscy wytrzymywali trudy wędrowania, może nie potrafili pokonać własnych słabości, a może po prostu to nie ich bajka. Wiele razy śmiech nie pozwalał nam ruszyć się z miejsca, a opalanie przedkładaliśmy nad zwiedzanie. Ale też psioczyliśmy na niewygodę, bolące ramiona i nogi, długie trasy. Zawsze jednak docieraliśmy do celu. Góry są wymagające, ale tym, którzy pokonają trudności, pokazują swe piękno. Góry to ludzie – wiecznie zagubiony Tomek, porządkująca rzeczywistość Anka, sarkastyczny Arek, mistrz riposty Michał, zakręcona do granic Agnieszka, rozważnie-nierozważny Piter, rozbiegana Edyta, promiennie roześmiana Gośka, Paweł z gitarą i… wszyscy, na których jeszcze czekam.

Wielokrotnie słyszałam – „Że tobie się jeszcze chce!?” Jeżeli zdrowie pozwoli, to będzie mi się jeszcze chciało. Cieszę się, że mogę realizować swoją pasję w pracy, tylko czy to jeszcze jest praca…

Dorota Dobiecka-Stańska

Powyższe wspomnienie zostało pierwotnie opublikowane w Biuletynie Zjazdowym, wydanym przez nasze Stowarzyszenie z okazji V Zjazdu Absolwentów.